Spanie w trumnach, zakaz śmiechu, notoryczne ślęczenie na kolanach, izolacja od świata zewnętrznego? Nic z tego.
Te drzwi faktycznie często są zamknięte i nie otwierają się dla każdego. Pewnie dlatego formacja do kapłaństwa, zresztą podobnie jak samo kapłańskie życie, obrosła mitami i stereotypami. – To jest zupełnie niepotrzebny balast – mówi ks. Krzysztof Iwaniszyn, ojciec duchowny świdnickiego seminarium duchownego, inicjator dni otwartych.
Obciach to cena
Michał Mozer ma szesnaście lat i mieszka w Piławie Górnej. Od sześciu lat jest ministrantem i lektorem. – Ksiądz wikary, który odwiedził nas po kolędzie, zachęcał rodziców i mnie do zaangażowania – wspomina. – Tak się zaczęło. W gimnazjum, do którego uczęszcza, już się przyzwyczajono, że kilku chłopaków widać nie tylko w szkolnej ławce, ale też w niedzielę przy ołtarzu, czytających słowo Boże czy w towarzystwie księdza. – Mamy sporo kolegów, którzy z przekonaniem utrzymują, że bycie ministrantem to obciach. Dla nich świętoszkowate, grzeczniutkie życie ministrancika to porażka. Znają nas, a jednak nie dają sobie wytłumaczyć, że to nie tak – mówi gimnazjalista. – I faktycznie, gdyby ulegać ich presji, to niewielu z nas ostałoby się w Liturgicznej Służbie Ołtarza (LSO). Na szczęście jest nas kilku w szkole, więc się nie dajemy – uśmiecha się. A jednak nie kilku, ale tylko dwóch przyjechało do seminarium na dni otwarte.
Niezdecydowanie boli
Krzysiek Książkiewicz z Wałbrzycha ma dwadzieścia lat. Swoją ministrancką przygodę rozpoczął jak wielu innych w okresie przygotowania do I Komunii św. Fascynacja nowym światem pochłonęła go bez reszty, aż okazało się, że godzina zbiórek nie daje chłopakowi szansy na uczestniczenie w formacji LSO. Ksiądz opiekun nie był na tyle elastyczny, żeby jakoś temu zaradzić. Dziesięciolatek wrócił do ławki w nawie kościoła. Ale to nie koniec „degradacji”, bo z każdym kolejnym rokiem był od ołtarza coraz dalej, ale już z własnej woli. Doszło do tego, że w okresie gimanazjalnym miejsca w kościele dla siebie już w ogóle nie szukał. Nawet pod chórem albo tuż za drzwiami. – To był czas buntu. Brakowało mi wsparcia, dlatego wobec Boga i Kościoła byłem na „nie” – wspomina. A jednak do bierzmowania chciał się przygotować. – Pierwszym owocem Ducha Świętego było moje nawrócenie – wyznaje. – Wróciłem nie tylko do życia wiary, ale znowu wstąpiłem w szeregi LSO. Pamiętam, że pierwszym sygnałem zmiany mojego życia było Triduum Paschalne. Dotarło do mnie, co się dzieje, jak wygląda moje życie i co o tym myśli Jezus. Przez te wszystkie lata z daleka od Niego wcale nie znalazłem raju. Uwierzyłem, że z Nim można więcej i bardziej – wraca pamięcią do wydarzeń sprzed kilku lat. Dzisiaj przyjechał do seminarium, bo szuka odpowiedzi na pytanie: co dalej?
Od kołyski
– Bardziej albo mniej, ale zawsze czułem, że tu trafię – zapewnia Łukasz Basisty, alumn drugiego roku. – Byłem w seminarium chyba kilkanaście razy, zanim tu zamieszkałem. Każde rekolekcje i każde dni otwarte to były wydarzenia, których nie mogłem się doczekać. Bo zupełnie świadomie przyjeżdżałem tu po to, żeby się „przymierzyć” do tego świata: regulamin, przełożeni, rytm dnia, klimat miejsca. Oczywiście nie jest to kluczowe przy podejmowaniu decyzji o wstąpieniu do seminarium, ale było mi bardzo pomocne. Więcej, podtrzymywało i pielęgnowało moje powołanie. To na pewno – dorzuca. Dla Łukasza znalezienie się teraz po stronie organizatorów, a nie gości dni otwartych to także cenne doświadczenie. – I co ważne, świetnie pamiętam, czego oczekiwałem od kleryków, gdy byłem u nich tylko z wizytą, dlatego teraz sam staram się wychodzić naprzeciw potrzebom chłopaków biorących udział w tego rodzaju spotkaniach – podkreśla. A chodzi przede wszystkim o osobisty kontakt. – Nic tak nie buduje jak świadectwo i więź – mówi. – Dlatego spędzamy z chłopakami tyle czasu, ile się da. Rozmowy przy kawie to dobra okazja do zadawania pytań i udzielania na nie rzeczowych odpowiedzi, z pierwszej ręki; to też szansa na przekonanie się, że seminarium nie zrobiło z nas dewocyjnych automatów, że przyszliśmy tu z podobnymi historiami życia do tych, jakie dzisiaj przeżywają nasi młodsi koledzy.
Nie my pierwsi
Seminaryjne rekolekcje dla młodzieży to już standard polskich seminariów. Powoli standardem stają się także dni otwarte. – Organizuje je wiele innych seminariów w Polsce – mówi ks. Tadeusz Chlipała, rektor świdnickiego Wyższego Seminarium Duchownego. – Różnica między rekolekcjami a dniami otwartymi polega przede wszystkim na programie proponowanym uczestnikom. W pierwszym wypadku chodzi przede wszystkim o formację duchową, a w drugim o pokazanie kleryckiej codzienności – wyjaśnia. Dni otwarte dają więc uczestnikom szansę przeżycia z klerykami zwyczajnego dnia: Msza św., wykłady, posiłki, przechadzka, praca fizyczna, studium, czytanie duchowne, nabożeństwo i oczywiście w chwili wytchnienia kawa. Czy to pomaga? Na dziesięciu alumnów roku pierwszego aż dziewięciu wzięło udział w rekolekcjach czy dniach otwartych. – Każdorazowa wizyta w seminarium jest dla chłopaka okazją, żeby mocniej uświadomił sobie, że kapłaństwo jest także drogą, którą idą dzisiaj jego rówieśnicy. Tutaj na miejscu zarzucamy swego rodzaju przynętę. Czy znajdzie ona uznanie u młodych? Nasza inicjatywa jest okazją dla duchowego dojrzewania młodego człowieka, jednak powołanie do kapłaństwa jest już darem samego Jezusa – zastrzega ks. Krzysztof Iwaniszyn.
Weź, co potrzebujesz
Michał Mozer wrócił do Piławy Górnej umocniony i podbudowany. Dowiedział się przy okazji, co to jest refektarz, lectio divina, czytanie duchowne, rektorynka czy silentium sacrum. Jest zadowolony z dwóch dni spędzonych w murach seminarium duchownego w Świdnicy. Wie dzięki temu nie tylko, jak seminarium wygląda, ale także jak wygląda życie w seminarium. Krzysiek Książkiewicz dalej ma dylemat, co zrobić ze swoim życiem. Ale znowu przekonał się, że są takie światy, w których czuje się lepiej niż gdzie indziej. Wie też, że do seminarium nie idzie się po to, żeby zostać księdzem, ale po to, żeby sprawdzić, czy się ma powołanie. Jeśli tak, to wtedy otrzymuje się święcenia kapłańskie. Jeśli nie, przez resztę życia ma się pewność, że na przykład wybór małżeństwa i rodziny to wola Boża. A co z klerykiem Łukaszem Basistym? Ten dosyć szybko przechodzi do porządku dziennego nad faktem dni otwartych. Intensywne kleryckie życie nie pozwala na dłużej zatrzymywać się przy wydarzeniach z seminaryjnego kalendarium. Tego akurat nie dało się sprawdzić przed wstąpieniem na drogę formacji do kapłaństwa – to doświadczenie zarezerwowane dla zdecydowanych. Na szczęście w książce adresowej pojawiło się kilka nowych numerów telefonów. Tak, będzie utrzymywał kontakt z chłopakami. Na pewno, bo już rozumie, jak cenny jest smak udziału w dojrzewaniu i realizacji czyjegoś powołania.
Ks. Roman Tomaszczuk; GN 45/2012 Świdnica