Aktualności

Na śmierć i życie

    O umieraniu każdego dnia i wielbieniu Boga przez zaciśnięte zęby z ks. Mirosławem Nowosielskim rozmawia Marcin Jakimowicz.


Marcin Jakimowicz: Chrześcijaństwo ze świętą bezczelnością twierdzi: jesteśmy nieśmiertelni, życie pokonało śmierć. A jednocześnie na każdym kroku słyszymy refren: „Ziarno musi obumrzeć...”.

Ks. Mirosław Nowosielski: – To obumieranie z dnia na dzień przygotowuje nas do życia wiecznego.

Nie ma Ksiądz dość tego obumierania?

– Mam dość (śmiech). Cały buntuję się przeciwko niemu. To naturalne. Jestem pysznym człowiekiem. Ale jednocześnie jest też we mnie ogromne pragnienie bliskości Jezusa. Dlatego desperacko mówię: „Te wszystkie świecidełka to jest nic! Poddaję się”. Ktoś powie: argumentem jest życie wieczne. Nie! Argumentem jest jedność z Jezusem.

Dlaczego Bóg na początku drogi częstuje nas cukierkami i zasypuje słowami o życiu, a potem woła zza ukrycia: obumierajcie!

– Bo inaczej człowiek by za Nim nie poszedł. Gdybym kilkanaście lat temu zobaczył wszystkie moje grzechy, przeraziłbym się. Nie wytrzymałbym napięcia, uciekłbym. Nie uwierzyłbym, że jestem w stanie dopuścić się takich rzeczy. Pan – pisze o tym wyraźnie św. Paweł – przeprowadza przez ogień. Po to, by nie zostało nic poza miłością.

Wielu autorów (m.in. Augustyn Pelanowski w „Umieraniu ożywiającym”) pisze wyraźnie: to trudniejsze od fizycznej śmierci...

... i mają rację! Jako psycholog pracuję z niedoszłymi samobójcami. Śmierć wydaje im się rozwiązaniem, ucieczką. Mówię pacjentom: „Nie, kochani, to jest zbyt łatwe. O wiele trudniejsze jest umieranie z dnia na dzień”.

Dla przełożonych, rodziny, wspólnoty?

– Małżeństwo jest sztuką umierania dla siebie. To jest dokładnie to, co Karol Wojtyła powiedział, prowadząc rekolekcje dla Pawła VI: są dwie drogi: miłość siebie prowadzi do wyniszczenia Boga, miłość Boga prowadzi do wyniszczenia siebie. Chodzi o zatracenie siebie dla Jezusa. A czym jest tak naprawdę życie duchowe, jeśli nie traceniem się dla Jezusa?

Niezbyt sielankowa per

spektywa dla zakochanych, którzy zamawiają właśnie salę balową.

– Narzeczeni często niewiele wiedzą o prawdziwej miłości. Bo ona, paradoksalnie, rodzi się właśnie w procesie umierania dla siebie. Po dwudziestu latach małżeństwa można powiedzieć już coś konkretnego (śmiech)...

Pamięta Ksiądz jeszcze klimat modlitewnych spotkań u paulinów na Długiej, gdzie Bóg ponad 15 lat temu dotykał setek osób, w tym czołowych muzyków polskiego undergroundu?

– Jasne! Nie zapomnę tego nigdy. To, co tam się działo, było dla nas szokiem. Najciekawsze było to, że kompletnie nie wiedzieliśmy, że w kościele modlą się jacyś pierwszoligowi muzycy. Pamiętam, jak wpadł do zakrystii znajomy i powiedział: „W kościele jest Armia”. „Armia zbawienia?” – pomyślałem (śmiech). Ludzie pytali: „Co zrobiłeś, że przyciągnąłeś ich do kościoła?”. Odpowiadałem: „Ależ ja ich kompletnie nie znałem!”. Nic nie zrobiłem. Nie planowałem tych sytuacji. Powiem szczerze: największych dzieł Pan Bóg dokonywał wówczas, gdy niczego nie planowałem, w sytuacjach, które rozgrywały się poza mną. Tam, gdzie popróbowałem bardzo szlachetnie kombinować, zazwyczaj odchodziłem z niczym. Nie zapomnę nigdy, w jaki sposób Bóg przemieniał serca tych muzyków. Jednego po drugim. Po kolei.

Tyle że po pierwszym etapie z cyklu „Alleluja i do przodu” Tomek Budzyński zaczął opowiadać: „Jestem jak Izrael po wyjściu z Egiptu: przede mną Morze Czerwone, czyli śmierć, za mną wojsko faraona, czyli też pewna

śmierć”.

– Całkiem normalna sytuacja. Pan Bóg zaczyna zabierać podpórki. Widzę to każdego dnia. Gdy tylko przywiążę się do czegoś emocjonalnie, On to zabiera. Boli tym bardziej, że ja nie zamierzałem wycofywać się z tego wygodnego układu. To jednak jest konieczne, bo sam bym nigdy z wielu rzeczy nie zrezygnował.

Budzyński śpiewa: „Umieraj! Umieraj po to, aby żyć”. Jego koledzy śpiewają sporo o śmierci. Trzeba wywoływać wilka z lasu?

– Nie ma się czego bać. Bardzo dobrze robią, że śpiewają o śmierci, bo przypominają wszystkim wokół, że życie jest kruche. Kiedyś zżymałem się: dlaczego w Łowiczu pogrzeby z katedry maszerują przez całe miasto? Nie ma już autobusów? A proboszcz odparował: „Dobrze, że tak się dzieje. Niech mieszkańcy mają przed oczami ten niezwykle czytelny znak”.

Pisze Ksiądz: „Uwielbiaj Pana Boga drewnianymi wargami. Mimo udręki wejdź w modlitwę wielbiącą i zobacz, że wtedy łatwiej jest żyć”. Wiśta wio, łatwo powiedzieć.

– To nie jest teoretyczne pobożne rozważanko. Na własnej skórze doświadczyłem wielokrotnie, że ratowała mnie modlitwa uwielbienia. Gdy jestem zrezygnowany i niczego mi się nie chce, mówię: „Bądź uwielbiony Panie. Bądź uwielbiony”.

I przychodzi pokój serca?

– Często przychodzi. Bo zły duch nie wkracza w wypełnione uwielbieniem tereny. Ta modlitwa mnie wyciąga. Jezus mówi: „Błogosławcie jałowe, trudne, martwe sytuacje. Nie przeklinajcie ich!”. Gdy niedawno mocno wkurzyłem się na współpracownika, pobiegłem do kaplicy i powiedziałem: „Chwała Tobie, Panie”. Uspokoiłem się. Mam już nawyk: gdy ktoś mnie zdenerwuje, od razu wpuszczam Jezusa w ten konflikt.

Kilkudziesięcioosobowe wspólnoty po latach zamieniają się w grupki kilkunastu osób. To też klasyka gatunku?

– Oczywiście! To prawidłowy proces... Czas obumierania ziarna.

Gdy żaliłem się kiedyś jednemu z kapłanów, on powiedział: „Zostało was niewielu? Jezus nie miał więcej przyjaciół”.

– I miał w stu procentach rację. Pan Bóg nie patrzy na ilość. On niezwykle ceni sobie wierność. Zakładałem z bratem wspólnoty: „Zwiastowanie” w Wesołej i „Apostoł” w Skierniewicach. Gdy startowaliśmy, była ponad setka młodych ludzi. Po czasie w jednej ze wspólnot pozostało dwanaście osób, w drugiej... pięć. Przerobiły na własnej skórze etap umierania. Powiedziałem tej garstce: nawet jeśli zostaną trzy osoby, będziemy uwielbiać Pana. W tej chwili znowu przychodzi na spotkania dużo więcej osób.

Nasza wspólnota przeżywa podobne etapy. Powiedzmy sobie szczerze: jak długo można dostawać słowa o umieraniu? Odbijało się nam już tym umieraniem...

– Nawrócenia nigdy dość! (śmiech). Jeszcze podziękujemy Bogu za to umieranie z dnia na dzień. Istotna uwaga: nie wolno zatrzymywać się na umieraniu. W tym procesie obumierania ziarna trzeba mówić: „Chwała Panu!”.

Przez zaciśnięte zęby?

– Tak. Wie pan, co mnie wielokrotnie ratowało? Różaniec. Odmawiam wszystkie części dziennie. Nie chce mi się modlić, mam ochotę zwiać w jakąś lekturę, a jednak szepczę: „Zdrowaś, Maryjo...”. Sporo nauczyłem się od ks. Jana Twardowskiego. Mówił mi: słuchaj, gdy ci się już nic nie chce, nie rozstawaj się z różańcem. Bo wtedy mimo tego, że pozornie trwasz w rozproszeniu, a myśli uciekają ci we wszystkie strony, trzymasz przez cały czas Pana Boga za rękę. Dajesz Mu się prowadzić jak dziecko. Nie wolno koncentrować się na umieraniu, na użalaniu się typu: i co teraz ze mną będzie? Celem jest Bóg, odrodzenie w Nim i jedno z Nim.

Odrodzenie??? Kiedy to nastąpi? Ani widu, ani słychu...

– Szybka potrzeba gratyfikacji – cierpią na nią dziś miliony – to wyraz niedostosowania społecznego, niedojrzałości. Człowiek chce, by od razu się udało. Momentalnie. Tuż po naciśnięciu guzika.

I nie może pojąć, dlaczego Izrael drałował przez pustynię aż 40 lat?

– A skąd ja mam wiedzieć, ile to u mnie potrwa? Prowadzę wiele ewangelizacji i chciałbym, by wszyscy przyjęli do serca Jezusa. Ale nie ja rozdaję tu karty. Może niektórzy mają się nawrócić dopiero przed śmiercią? Uwielbienie Boga uwalnia od oceniania. Z rekolekcji, które organizujemy w Mikaszówce na Suwalszczyźnie, niektórzy wyjeżdżają niezadowoleni. Życzliwi „faryzeusze” kręcą głowami: „I co im dały te rekolekcje?”. Mamusia wypala do córki: „Wróciłaś z oazy i nie jesteś wcale lepsza!”. Przepraszam bardzo, a gdzie jest napisane, że ma być lepsza? Spokojnie – mówię – wszystko ma swój czas. A może Pan Bóg dotknął na rekolekcjach jakiejś bolesnej rany i córka będzie dwa razy gorsza? Uzdrowienie to proces. Słyszałem świetną interpretację na temat promieni, które wypływają z serca Maryi na cudownym medaliku. Są różnej długości. Dlaczego? Bo to łaski, którymi obdarza Maryja, ale ludzie nie są jeszcze gotowi, by je przyjąć.

To wytrych bezpieczeństwa. Zawsze mogę powiedzieć, że nie byłem gotowy.

– To prawda. To często łatwe usprawiedliwienie. Pan Bóg nie zmusi człowieka do niczego. Nie wejdzie w nasze życie z butami. Pan Bóg jest bardzo delikatny. To zły duch pakuje się bez zaproszenia. Gdy wyjeżdżałem z parafii, powiedziałem wiernym wyraźnie: „Gdy ktoś mi powie, że nie miał możliwości nawrócenia, będzie zwyczajnie kłamał. Było mnóstwo możliwości. Wszystko było kwestią naszej wewnętrznej decyzji”.

Ojciec Stanisław Jarosz powiedział kiedyś: „Leżysz na łopatkach i mówisz: »Panie, niech się stanie wola Twoja«. Umierasz, a wtedy łaska płynie rzeką. Ogromną rzeką”.

– Podobnie jest z posłuszeństwem w Kościele. Gdy człowiek jest do bólu posłuszny (nawet wbrew własnej woli!), Pan Bóg zaczyna niesamowicie błogosławić i Jego łaska rzeczywiście płynie strumieniem.

Czy koniecznie trzeba doświadczyć jakiejś formy umierania, by wiarygodnie opowiadać o zmartwychwstaniu?

– Oczywiście! Inaczej nie będziemy głosili żywego słowa, ale jedynie sypali z rękawa złotymi myślami. Słowem, które się głosi, trzeba żyć. Kapłan nie może prowadzić podwójnego życia (i nie mówię tu wcale o aspekcie moralnym: można wieść życie poukładane, posprzątane, ale z Jezusem pozostawionym za drzwiami). Wiarygodnym świadkiem jest jedynie ten, kto żyje w dynamice Paschy.

Zrobił nam się wywiad na śmierć i życie…

– To świetne określenie. Kocham Kościół za Jego kerygmat głoszony „na śmierć i życie”. Bo wbrew pozorom to dwie strony tej samej rzeczywistości.