Zdaję sobie sprawę, że nie da się przedstawić jednego czarno-białego obrazu polskiej religijności. Warto jednak zastanowić się nad kilkoma ważnymi wyzwaniami, jakie przed tą religijnością stają, zwłaszcza w kontekście ogłoszenia w przyszłym miesiącu Roku Wiary w Kościele.
Statystyki wciąż utwierdzają w poczuciu samozadowolenia, że jest bardzo dobrze, nie notuje się znacznego spadku w korzystaniu z praktyk religijnych. Statystyki jednak usypiają czujność, ponieważ niewiele mówią o rzeczywistym stężeniu wiary w społeczeństwie. Oblicze naszej religijności jest w dużej mierze sformalizowane. O jej jakości miałaby świadczyć kartka ze spowiedzi albo odnotowane w kartotece przyjęcie księdza po kolędzie. Następną jej cechą jest odświętność. W niedzielę przerywamy tygodniowy rytm pracy i idziemy do kościoła. Mobilizujemy siły duchowe szczególnie przy okazji Bożego Narodzenia i Wielkanocy – stoimy w długich kolejkach do konfesjonałów, święcimy pokarmy, uczestniczymy w Pasterce. Niezbyt dobrą cechą naszej religijności jest odseparowanie prawd wiary od codziennych problemów. Chodzi nie tylko o selektywną akceptację dla wymagań moralnych, ale o brak umiejętności umieszczania życiowych tematów – na przykład płacenie podatków czy udział w wyborach – w horyzoncie wiary.
W zeszłym roku w jednym z kościołów w Warszawie spotkałem młodych rodziców, którzy przynieśli dziecko do chrztu. W księgach było napisane, że tworzą wolny związek, bez żadnych przeszkód do zawarcia sakramentalnego małżeństwa. Nie zrobili tego do tej pory z powodu braku pieniędzy na zorganizowanie wesela. W pierwszym momencie pomyślałem sobie: „To jakaś paranoja”. Jednak proboszcz parafii, w której odbywał się chrzest, powiedział, że większość osób podaje tę właśnie przyczynę. „Gdzie my jesteśmy”, powiedziałem sobie pod nosem. Zdarza mi się spotykać młode pary, które proszą o chrzest dziecka. Pytam wtedy zwykle, dlaczego pragną sakramentu dla swojej małej pociechy, a nie chcą go dla siebie, mimo braku jakichkolwiek przeszkód? Pojawia się zdziwienie – głęboko wierzę, że bez złej woli – dlaczego próbuję wiązać oba fakty. Może jest tak, że ludzie są w stanie porosić o chrzest, dający dziecku prawo obywatelstwa w społeczeństwie tradycyjnie uznawanym za katolickie, ale nie mają już siły do podjęcia zobowiązania, by być ze sobą do końca życia.
Ta grupa jest chyba dzisiaj największym problemem Kościoła. Są oni zainteresowani pewnym zakresem usług religijnych. Chcą je otrzymywać na zawołanie, szybko i sprawnie. Są zdziwieni, jeśli stawia im się wymagania. Uważają to za przejaw rozdętej biurokracji kościelnej. Tymczasem kancelaria parafialna jest miejscem szczególnym. Znam księży, którzy przywiązują wielką wagę do dyżurów w tym miejscu. Często mają okazję spotkać w nim osoby, które nie naprzykrzają się Panu Bogu. Mają okazję do dłuższego osobistego spotkania, nie w tłumie, ale bezpośrednio. Mam jednak czasami wrażenie, że pragnienie szybkiego, sprawnego i skutecznego załatwiania spraw potrafi występować po obu stronach.
W niektórych kręgach katolików praktyki religijne nie przystają do osobistego doświadczenia wiary. Niektórzy podejmują pewne czynności nie rozumiejąc głębiej ich sensu ani potrzeby powiązania ich z osobistą wiarą. Nie są tym wręcz zainteresowani. Pewne praktyki stały się trwałym elementem życiowego pakietu przyjętego w naszym kręgu kulturowym. Sytuują się one jednak poza kontekstem wiary. Są rodzajem usług, które wzbogacają życie. Mamy zatem kategorię wiernych, których można by nazwać praktykujący lub chcący praktykować, ale nie wierzący.
Ponad dwadzieścia lat temu byłem świadkiem batalii o powrót religii do szkół. Pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków i ich dzieci, które przystępują do Pierwszej Komunii Świętej podstawową edukację religijną przechodzili w szkole. Nie zostało moim zdaniem nigdy jasno zdefiniowane, czy mamy do czynienia z religią czy raczej z katechezą. O ile religia jest wprowadzeniem w intelektualny wymiar wyznawanej wiary, o tyle katecheza jest bardziej związana z osobistym doświadczeniem, inicjacją sakramentalną, bezpośrednim kontaktem ze Słowem Bożym. Są to dwie drogi wzajemnie się uzupełniające. Rodzice nie mogą zrzucić troski o religijne wychowanie na szkołę; proboszcz nie może zadowolić się opłaceniem katechetów. Potrzebne jest nauczanie i inicjacja. Powiązanie wiedzy z doświadczeniem. Tylko taka wiara ubogaci człowieka i będzie cennym skarbem na całe życie.
Wielokrotnie słyszałem powtarzane przyciszonym głosem zdanie, że sakrament bierzmowania jest uroczystym wyprowadzeniem młodych ludzi z Kościoła na wiele lat. Dlaczego tak się dzieje? Zajrzałem kiedyś do zeszytu kandydata do przyjęcia sakramentu dojrzałości chrześcijańskiej. Przypominał listę spraw i tematów do zaliczenia. Niektóre z nich zupełnie nie korespondowały z wrażliwością młodego człowieka. Oczywiście nie da się wszystkiego podać atrakcyjnie i z pominięciem listy obecności. Więcej jednak powinno być budzenia głodu Pana Boga, pragnienia trwania przy nim, głębokiej fascynacji Jego miłością niż mnożenia wymagań, które zamiast pociągać – odpychają, i to czasami na długo.
Młodzi pracują od rana do wieczora i nie mają czasu regularnie uczęszczać na kursy przedmałżeńskie. Kościół coraz częściej wychodzi im naprzeciw organizując różne weekendowe wieczory dla zakochanych, które w ciągu dwóch dni podejmują cały program przygotowania do sakramentu. Zawarcie małżeństwa jest naturalnym prawem człowieka i trzeba wychodzić mu naprzeciw, także poprzez sakrament. Rodzi się jednak pytanie, jaka jest świadomość wypowiadanych podczas przysięgi słów i tego, do czego zobowiązują, skoro co trzecie małżeństwo wkrótce się rozpada.
Okazuje się, że pewien dziedziczony zespół zachowań człowieka wierzącego stanowi niewidzialną barierę utrudniającą pogłębienie osobistej relacji z Panem Bogiem i Kościołem. To uwikłanie w schemat, które zamyka na nową jakość. Wchodzi się w pewne koleiny i bezrefleksyjnie się nimi podąża. Dobrze by było, gdyby Rok Wiary dał silny impuls do powiązania takich wydarzeń jak chrzest, Pierwsza Komunia czy małżeństwo z osobistym doświadczeniem Boga.
Krzysztof Ołdakowski SJ