Aktualności

Japonia wzywa

    Nie habit czy sutanna, ale młode, otwarte serce oraz pragnienie dawania siebie innym coraz częściej decydują o podjęciu ewangelizacyjnego wyzwania na drugim krańcu świata.


    Nigdy nie miałam pragnienia wyjazdu na misje – podkreśla Anna Karwatka i zaznacza, że ostatecznie poddała się Bożej woli. W ostatnich dniach września obroniła pracę magisterską na polonistyce, a już kilka dni później wyjechała do Japonii. Jak to się stało, że odpowiedziała na głos powołania?


Byle nie na misję


    Wszystko działo się niespodziewanie. – W ubiegłym roku spotkałam się z Magdą, koleżanką z duszpasterstwa akademickiego, która oznajmiła mi, że wyjeżdża na rok do Indii. Podziwiałam ją za tę decyzję – opowiada Ania. Dziewczyny cały czas miały ze sobą kontakt. Magda co dwa miesiące wysyłała wszystkim znajomym i dobrodziejom jej misji relację ze swojej pracy. Pewnego razu zachęciła Anię, by poszła na spotkanie z członkami wspólnoty Domy Serca, którzy we Wrocławiu chcieli opowiedzieć o swojej działalności.

– Chciała, abym poznała ludzi, którzy są jej bliscy. Zdecydowałam się w zasadzie bez namysłu – mówi Ania. Pojechała na pierwszy weekend formacyjny, zakładając, że nie jest zainteresowana i zobowiązana do jakiegokolwiek wyjazdu ewangelizacyjnego. Mimo wszystko w głowie zaczęła kołatać myśl, że może jednak warto byłoby podjąć wyzwanie. – Pisałam wtedy pracę magisterską i nie do końca chciało mi się to robić. Modląc się, stwierdziłam, że jeśli zaproponują mi wyjazd do Japonii, to pojadę – dodaje. Ania nie ukrywa, że była to bezpieczna decyzja, która miała uspokoić jej serce. Wspólnota bowiem w tym czasie nie prowadziła żadnego domu w Kraju Kwitnącej Wiśni. – Podczas tego pierwszego weekendu, na jednej z modlitw, wypowiedziana została głośno intencja za o. Thierry, założyciela wspólnoty, który właśnie przebywał w Japonii, by rozeznać możliwość stworzenia tam placówki. Byłam szczerze przerażona i zastanawiałam się, co to ma znaczyć. Wystraszyłam się tak bardzo, że z nikim się nie podzieliłam swoimi wrażeniami. Chłonęłam za to charyzmat i zachwycałam się atmosferą – wspomina. Dopiero na zakończenie spotkania, podczas rozmowy z członkami wspólnoty, Ania odważyła się powiedzieć, że czuje „coś” w sercu. Powtarzała jednak jak mantrę, że nie chce jechać na misje. – Oni się coraz bardziej uśmiechali, a ja się dziwiłam – mówi Ania i dodaje, że ostatecznie powiedziała o tym, że gdyby mogła pojechać do Japonii, to może podjęłaby się zadania. Jeden z ojców bardzo się ucieszył i powiedział, że wspólnota właśnie powołuje Dom Serca w tamtym regionie świata. – Na ostateczną decyzję miałam dwa tygodnie. Stwierdziłam, że nie ma co się zastanawiać. Skoro przed samą sobą i Panem Bogiem zdeklarowałam się na wyjazd do Japonii, to teraz nie mogłam się wycofać – mówi. – Może nie było we mnie chęci na poziomie rozumu, jednak wszystko przyjmowałam na poziomie serca i teraz czuję ogromny spokój.


Żyć jak oni


    Przygotowania do wyjazdu ruszyły pełną parą jeszcze przed wakacjami. – Jadę do Sendai, 380 km na północny wschód od Tokio, razem z trojgiem Francuzów. Będziemy tam zakładać typowy Dom Serca, w którym posługę podejmie maksymalnie 5 osób – tłumaczy Ania. Zaznacza przy tym, że początek misji będzie jednocześnie rozeznaniem miejscowych potrzeb. Jak przyznaje, zadanie, które stoi przed członkami wspólnoty, może być ułatwione. – Sendai to miasto doświadczone przez ubiegłoroczne tsunami. Ten kataklizm spowodował u Japończyków pewne otwarcie i zmianę dotychczasowego sposobu myślenia. Zaczynają szukać pomocy na zewnątrz i nie liczą tylko na siebie – mówi. Chrześcijanie stanowią niewielki odsetek mieszkańców wysp. Najwięcej wyznawców mają buddyzm i szintoizm. – To, co bardzo ważne w Domach Serca, to inkulturacja. Nie chcemy pokazywać Japończykom, jak żyć na sposób europejski, ale chcemy do nich wyjść, być razem z nimi i swoim życiem dawać świadectwo naszej wiary – mówi A. Karwatka. A jak wygląda życie we wspólnocie? Każdy z misjonarzy składa przyrzeczenie codziennej modlitwy jutrznią i nieszporami. – Oprócz tego jemy wspólne posiłki i mamy swoje obowiązki związane z normalną egzystencją. Popołudniami spotykamy się z Przyjaciółmi, czyli miejscowymi, pośród których posługujemy – opowiada. Jest też czas na Eucharystię w pobliskim kościele, Różaniec i godzinną adorację. Dodatkowo raz w tygodniu, w zależności od potrzeb, misjonarze udają się do szpitali, domów dziecka czy więzienia. – To jest zwyczajne życie, ale przepełnione modlitwą i kontemplacją. Czerpiąc z niego, mamy po prostu być z tymi, do których jesteśmy posłani – dodaje Ania. Na stronie wroclaw.gosc.pl można znaleźć informacje, jak wspomóc Anię w jej posłudze oraz przeczytać misyjną historię Magdy, która trzy tygodnie temu wróciła z Indii.

Karol Białkowski; GN 41/2012 Wrocław