Po śmierci najbliższych pozostaje do załatwienia wiele formalności. Osierocone dzieci odwiedzają urzędy, zakłady pogrzebowe oraz kancelarie parafialne. Ksiądz w rozmowie z ludźmi dotkniętymi żałobą musi być kimś więcej niż tylko duszpasterzem
Halina miała 52 lata. Zmarła w domu.
To dziś wyjątek, można nawet powiedzieć – tak mi się wydaje – że błogosławieństwo. Ludzie chcą umierać w domach, wśród swoich. Dziś zwykle umierają w szpitalu i nawet jeśli personel jest bardzo miły i uczynny, nawet jeśli otaczają łóżko po prostu ludzie dobrzy, to zawsze pozostaną w jakimś sensie obcy.
Halina przygotowała rodzinę na swoje odejście. Z chorobą walczyła pięć lat. Już wydawało się, że medycyna wzięła górę, ale nagle nastąpiło gwałtowne pogorszenie, przerzuty i od kilku tygodni wiadomo było, że żaden z ludzi, nawet najmądrzejszy, nie pomoże. Odeszła na rękach męża. Śmierć była spodziewana, ale ona zawsze jest zaskoczeniem.
W kancelarii parafialnej, w sobotni ranek, rozmawiałem z mężem i córką. Mąż wydawał się spokojny. Córka nie mogła powstrzymać łez. Nie, nie było rozpaczy, ale wielki ból, który wyrażały sztampowe skądinąd słowa, którym jednak sztampowość nie ujmuje prawdy: – Mama mogła jeszcze pożyć.
Przeżyła lat wiele
Trzy dni później kolejne odejście. Władysława miała 89 lat. Od blisko 30 lat była wdową. Niemal do końca sprawna, każdej niedzieli meldowała się w kościele o godz. 7, bo to była jej Msza św. Ją też zaatakował nowotwór. Trzustka. Choroba była krótka i szybko wyniszczająca, jak to przy nowotworze tego narządu. Słabła z każdym dniem. Gdy po raz kolejny odwożono ją do szpitala, całkiem świadomie powiedziała do syna i synowej: – Nie ratujcie mnie już. Ratunku już nie było, nie z powodu braku chęci, ale ograniczeń medycyny. Zmarła nad ranem w szpitalnym łóżku. Syn – jedynak – wspominał matkę czule i z miłością. Nawet w pewien sposób pogodnie – powiedziałbym. Na pogrzebie już nie wytrzymał. Z kącika oczu popłynęła w kilku momentach strużka łez. Śmierć boli zawsze. Niezależnie od czasu, w którym bliska osoba odchodzi.
Odchodzi dziecko
Adaś miał siedem lat. Od urodzenia był niepełnosprawny. Na jesień powinien iść do szkoły, ale nadal musiał oczekiwać, aż zasiądzie w szkolnej ławie. Nie doczekał. Udusił się w nocy. Własnymi wymiocinami. W takiej sytuacji zawsze najtrudniej nieść pociechę, bo bardzo trudno znaleźć to właściwe słowo, które koiłoby rany i ocierało łzy. W kancelarii rozmawiałem z jego mamą i tatą. Najbardziej martwili się o młodsze dziecko, siostrzyczkę Adasia – Kasię. Jak jej wytłumaczyć? Przecież tak bardzo go kochała.
Na pogrzebie dziecka wszystko jest „naj”. Najwięcej ludzi. Najbardziej płaczą i najtrudniej mówić kazanie. – Adaś jest z nami tu, gdzie bardzo lubił być – mówiłem też ze łzami w oczach, jak niemal wszyscy w kościele przed Panem Jezusem. Adaś ciągnął do Pana Jezusa swoją mamę, swojego tatę, swoją siostrzyczkę. Adaś lubił Panu Jezusowi w tym miejscu klaskać, Jemu śpiewać. Adaś po prostu bardzo kochał Pana Jezusa. Tak bardzo Go kochał, że niemal wszyscy naokoło mówili, iż pewnie zostanie księdzem, bo ksiądz, jak wiadomo, powinien bardzo kochać Pana Jezusa. Rozkładał rączki tak jak ksiądz podczas Mszy św., nawet chlebek roznosił dzieciom, gdy leżał w szpitalu, bo tak chciał dawać innym Pana Jezusa, który, jak wiadomo, dla nas skrywa się pod postacią chleba. Adaś bardzo chciał, żeby wszyscy byli przyjaciółmi Pana Jezusa, tak jak przyjacielem Pana Jezusa jest on sam.
Śmierć otwiera furtkę
To pragnienie Adasia niepomiernie bardziej się wzmocniło, gdy spotkał Pana Jezusa twarzą w twarz. Tyle że niestety śmierć, która weszła w świat przez działalność szatana, potrafi zarazić rodzinę. Otwiera jakby furtkę do zła. Jak się jej szybko nie zamknie, to może zdemolować życie. Tak dzieje się w rodzinie Adasia. Wkradło się zło i dzieje się źle. Małżeństwo jest na skraju rozpadu. Kilkakrotnie już rozmawiałem z małżonkami, ale jakby niewiele do nich docierało. Niby przytakują, zgadzają się z argumentami, że trzeba postawić tamę złu, zwrócić się do Boga, bo jest Najwyższym Dobrem, ale tego nie robią.
Znaleźć sens
Człowiek jest w stanie znieść wiele. Jest w stanie udźwignąć wielkie ciężary w sytuacji, gdy widzi sens swojego poświęcenia. Jak zatem znaleźć sens w takiej chwili, jak wchodząca do rodziny śmierć? Gdzie szukać choćby małego jasnego promyka nadziei w nocy cierpienia, które chciałoby zawieść człowieka w otchłań rozpaczy? Na ziemi nie ma takiego miejsca, które przyniosłoby ulgę. Na ziemi nie ma nikogo, kto by odpowiedział na pytania, które rodzą się w chwili żegnania bliskich zmarłych. Żaden człowiek nie wypełni tej chwili sensem, a przecież jest on konieczny. To dlatego w takiej dramatycznej sytuacji trumnę z ciałem naszych bliskich zmarłych kładziemy w cieniu krzyża, zanurzając tę śmierć, jakże nam bliską, w inną śmierć – niby taką samą, a inną, w śmierć wyzwoleńczą. Śmierć Jezusa Chrystusa. Po co to robimy? Aby dając udział w śmierci, dać udział w Jego – Chrystusa – zmartwychwstaniu, wierząc, że kiedyś – jak mówi jeden z tekstów liturgii pogrzebowej – spotkamy się tam, gdzie wszystko to, co nam dokucza na tej ziemi, zostanie ostatecznie pokonane przez miłość Chrystusa, bo to jedyna siła we wszechświecie, od której nic nie jest mocniejsze.