Jan Paweł II był dla mnie jak ojciec.
Na wielu fotografiach, które pozostały po polskim papieżu, Jan Paweł II stoi wsparty o krucyfiks, a wiatr rozdyma jego szaty. Trudno wskazać obraz, który lepiej oddawałby specyfikę tego pontyfikatu. W Biblii wiatr symbolizuje bliskość Boga i moc Ducha Świętego: Adam i Ewa tuż po zjedzeniu zakazanego owocu chronią się wśród drzew ogrodu, ponieważ słyszą kroki Stwórcy przechadzającego się po raju „w porze, kiedy był powiew wiatru”; w Księdze Ezechiela wizję proroka zapowiada „wiatr gwałtowny”, a Boże tchnienie wskrzesza wyschnięte kości zmarłych; na skargi Hioba Pan odpowiada „z wichru”; wreszcie gdy w Zielone Święta apostołowie wraz z Matką Jezusa i świętymi kobietami zgromadzili się w Wieczerniku, „nagle dał się słyszeć z nieba szum, jakby uderzenie gwałtowanego wichru, i napełnił cały dom, w którym przebywali”. W ten sposób wszyscy zebrani zostali napełnieni Duchem Świętym i zaczęli mówić obcymi językami.
Wiatr jest „oddechem Boga”: budzi grozę i każe nam myśleć o własnej znikomości wobec majestatu Stwórcy. Jednak na papieskich fotografiach równie ważny jest krzyż z postacią Chrystusa. Jan Paweł II trzyma się krucyfiksu, jakby chciał zilustrować swoje pontyfikalne motto: „Jezus jest Prawdą, Drogą i Życiem”. To przez wzgardzonego i odepchniętego Męża boleści wiedzie droga do zmartwychwstania. On jest pośrednikiem między Ojcem a ludźmi. Nikt z nas nie jest w stanie zbawić się sam. Stanąć oko w oko z Bożym żywiołem może tylko ten, kto dał się przywiązać do Chrystusowego krzyża, uwierzywszy w miłosierdzie i odkupienie.
Papież odszedł, ale wiatr nie ustał. Wszyscy pamiętamy, jak w dzień pogrzebu targał ornaty kardynałów i przewracał karty leżącej na trumnie Księgi. Widoczny znak, że Bóg był obecny na Placu św. Piotra razem z tłumami wiernych. Ten sam wiatr, który prowadził Karola Wojtyłę przez całe życie – z Wadowic do Krakowa, a później do Rzymu i do wszystkich krajów, które odwiedził jako pielgrzym – chciał nam coś powiedzieć, poruszyć nas i wyprowadzić na drogę razem z Chrystusem. Chrześcijaństwo zawsze jest drogą, pielgrzymką, rejsem po głębokim morzu...
Choć od śmierci papieża upłynęło już 7 lat, ciągle trudno mi o nim mówić i pisać. Jan Paweł II był dla mnie jak ojciec. Jego „List do artystów” i „Tryptyk rzymski” ukazały mi perspektywę twórczości, której chciałbym zawsze być wierny. Pod wpływem tych lektur napisałem poemat „Imago mundi” oparty na motywie creatio continua, kontynuacji aktu stworzenia przez ułomnego człowieka: „Boski Artysta, okazując artyście ludzkiemu łaskawą wyrozumiałość, użycza mu iskry swej transcendentnej mądrości i powołuje go do udziału w swej stwórczej mocy”. I tu pojawia się zasadnicza trudność, bo wyznaczona przez papieża misja artysty nie dotyczy tylko procesu twórczego, ale sięga samej „materii człowieczeństwa”: „Zadaniem każdego człowieka jest być twórcą własnego życia: człowiek ma uczynić z niego arcydzieło sztuki”. Takim arcydziełem było, według Jana Pawła II, życie Fra Angelico, tego, który „tworzył dzieła, tak jak tworzył siebie”. Niełatwo iść śladami błogosławionego.
Nadzieję znajduję w słowach wypowiedzianych przez Ojca Świętego tuż przed śmiercią, na wieść o tym, że do Watykanu przybyły tysiące młodych ludzi, by wspólnie czuwać na Placu św. Piotra: „Szukałem Was, teraz przyszliście do mnie i za to wam dziękuję”. Szuka się kogoś, kto ukrywa się lub jest zagubiony. W Księdze Rodzaju Bóg szuka Adama i Ewy, którzy po skosztowaniu zakazanego owocu przestraszyli się i schronili się wśród drzew ogrodu. Przyczyną ukrycia się czy zagubienia zawsze jest lęk – skutek grzechu pierworodnego, i to nie tylko lęk wobec pułapek tego świata, ale – może w większym stopniu – wobec Boga. Dlatego papież podkreślał, że miłość jest większa niż grzech i wzywał: „Nie lękajcie się patrzeć w wieczność. Tam czeka Ojciec, Bóg, który jest miłością. Dla tej miłości warto żyć. Miejcie odwagę żyć dla miłości”. To właśnie wydaje mi się największą wartością tego pontyfikatu: odrzucenie strategii moralizowania, suchego piętnowania grzechów i przyjęcie postawy świadka Bożej miłości. Największym zagrożeniem dla człowieka jest bowiem nie jego grzeszna natura, ale zgorszenie się sobą, utrata nadziei i odrzucenie ofiary Chrystusa.
Jan Paweł II nie bał się śmierci, wiedział, że miłość jest większa niż grzech i to ona prowadzi do zbawienia. Dla kogoś, kto wielokrotnie w codziennych sytuacjach doświadczał „małych śmierci”, czyli własnych słabości, i Bożej miłości, która odbiera im moc, kres ziemskiego żywota nie mógł być czymś przerażającym. Bo papież nie lękał się też wiatru, który przeprowadza ze śmierci do życia, przeciwnie: stawał w nim z wiarą razem z Chrystusem obecnym w Słowie i Eucharystii. Dlatego potrafił tak spokojnie poddawać się woli Boga. Był jak bohater „Pieśni dla Symeona” Thomasa Stearnsa Eliota: „Moje życie bez wagi czeka na wiatr śmierci,/ Jak ptasie piórko na wierzchu mej dłoni; (…)/ Jestem zmęczony życiem swoim – i tych, którzy przyjdą po mnie./ Umieram śmiercią własną i tych, którzy przyjdą po mnie./ Pozwól odejść Twojemu słudze,/ Ujrzawszy Twe zbawienie”.
Wojciech Wencel