Aktualności

Kiedy traci wiarę ktoś bliski.

Wiara domaga się wspólnoty. Swoje prywatne poglądy mogę sam kształtować i nie potrzebuję zwolenników do tego, żeby je wyznawać.

Co robić, kiedy ktoś bardzo nam bliski oddala się od Kościoła, a nawet traci wiarę? Z tym pytaniem różni ludzie zwracali się do mnie chyba już setki razy. Może najboleśniej ten dramat dotyka wówczas, kiedy od wiary odchodzi rodzone dziecko.

Pytanie, co wtedy robić, na pewno trzeba sobie stawiać, zwłaszcza że nasze próby przyciągnięcia dorastającego lub dorosłego już dziecka do wiary i praktyk religijnych są zazwyczaj nieporadne i dlatego nieskuteczne. Teraz jednak zadajmy sobie inne pytanie: Czy z naszą wiarą jest wszystko w porządku, skoro ktoś nam bardzo bliski ją utracił?

Sąd Boży nad wiarą naszej rodziny

Wiara jest darem, którego Pan Bóg udziela każdemu z nas osobiście, a nawet całym rodzinom, o czym czytamy na przykład w Nowym Testamencie. Tak było z rodziną setnika Korneliusza, która żyła po Bożemu, zanim jeszcze dotarła do niej dobra nowina o Jezusie Chrystusie (por. Dz 10,2), i która później gromadnie przystąpiła do chrztu (por. Dz 10,44–48). Również poganka Lidia „została ochrzczona razem ze swoim domem” (Dz 16,15). Podobnie było w innych przypadkach (por. Dz 16,31–34; 18,8; 1 Kor 1,16).

Wiara domaga się wspólnoty. Swoje prywatne poglądy mogę sam kształtować i nie potrzebuję zwolenników do tego, żeby je wyznawać. Jednak wiara – czyli realne otwarcie się na Jezusa, który nas kocha, chce obdarzać łaską i ma moc doprowadzić nas do życia wiecznego – ani się od nas nie zaczyna, ani nie da się jej wyznawać niezależnie od innych. „Nikt nie dał wiary samemu sobie – czytamy w Katechizmie (nr 166) – tak jak nikt nie dał sam sobie życia”. Do wiary zrodził nas Kościół i dlatego nazywamy go naszą Matką – przekazał on nam wiarę za pośrednictwem naszych rodziców, krewnych, duszpasterzy, tę samą wiarę, która była głoszona poprzez pokolenia, począwszy od apostołów.

Elementarną wspólnotą wiary jest chrześcijańska rodzina. Nie zapomnę dnia, kiedy odwiedził mnie młody ojciec i powiedział, że urodziła mu się córka. „Postanowiliśmy z żoną klękać codziennie do wspólnej modlitwy: żeby wspólna modlitwa w rodzinie była dla naszego dziecka zwyczajem niepamiętnym” – powiedział mi wtedy. Małżonkom tym urodziło się jeszcze troje dzieci. Już jako małe szkraby same garnęły się do rodzinnego pacierza i tylko z rzadka trzeba im przypominać o modlitwie. Również coniedzielna msza była dla całej czwórki czymś oczywistym. Po prostu dawane przez rodziców świadectwo wiary było w tej rodzinie najprostszym sposobem przekazywania jej dzieciom. Ale nie tylko one potrzebują wspólnoty wiary i duchowego wsparcia od innych wierzących: potrzebujemy tego wszyscy, również najdojrzalsi spośród nas. Przejmujące świadectwo na ten temat zostawił jeden z najwybitniejszych biskupów z przełomu I i II wieku św. Ignacy z Antiochii. Był już wtedy – w roku ok. 108 – skazany na śmierć męczeńską, ale przed wykonaniem wyroku pisał listy pasterskie do wspólnot chrześcijańskich, z którymi czuł się szczególnie związany. W jednym z nich usprawiedliwiał się, że przesyła to umocnienie w wierze, chociaż bardziej on sam potrzebowałby duchowego wsparcia od adresatów tego listu:

Nie daję wam poleceń, jak gdybym był kimś znacznym. Wprawdzie jestem okuty w kajdany dla imienia Chrystusa, ale jeszcze nie doszedłem w Nim do doskonałości. Teraz właśnie zaczynam nabywać tej wiedzy i zwracam się do was jak do tych, którzy wraz ze mną jej nabywają. Przecież to ja potrzebowałbym, jak namaszczenia oliwą, waszej wiary, zachęty, posłuszeństwa i wielkoduszności. Jednakże miłość nie pozwala mi milczeć, toteż pierwszy zwracam się do was, wzywając was do postępowania po myśli Bożej.

To, o czym pisze św. Ignacy, bliskie jest wszystkim, którzy starają się swoją wiarę przekazywać innym. Trudno więc nie zgodzić z tezą, że reakcja najbliższych na utratę wiary przez jednego z członków rodziny jest jakby sądem Bożym nad wiarą tej rodziny. Okazuje się bowiem wówczas, że cała rodzina tej osoby rzetelnie trwa w wierze, albo przeciwnie, wychodzi wówczas na jaw powierzchowność i bylejakość jej wiary. Zdarza się nawet, że w ślad za tym pierwszym odchodzą od wiary następni członkowie rodziny – słowem, ujawnia się wówczas, że wiara w tej rodzinie była czymś raczej pozornym.

Zdarza się też niekiedy, że rodzice lub rodzeństwo, chociaż sami uważają się za katolików, przyjmują odejście swojego dziecka lub brata czy siostry od wiary i od Kościoła z obojętnością: „Jest dorosły, to jest jego życie i jego wybór, my się w to nie wtrącamy”. Postawa taka jest zgodna z poprawnością, jaką chciałaby wymusić na nas mentalność liberalna. Jeśli jednak ktoś z własnego doświadczenia wie, jakim skarbem jest wiara w Chrystusa, i jeśli naprawdę kocha tego, kto w wierze się połamał, do takiej postawy jest po prostu niezdolny. Obojętność na utratę wiary przez bliską mi osobę świadczy zapewne o tym, że również dla mnie wiara jest czymś mało ważnym i być może mój katolicyzm wynika wyłącznie z przyzwyczajenia, a nie z powodów prawdziwie religijnych.

Na szczęście, bywa również odwrotnie: rodzina reaguje na apostazję kogoś bliskiego bólem połączonym z nadzieją, że jest to jedynie kryzys przejściowy. Cała rodzina czuje się poniekąd przymuszona do wielkiej modlitwy za tę osobę. Modlitwie zaś towarzyszą pytania: Czym ja zawiniłem, czym myśmy zawinili, że do tego doszło? Ludzie przypominają sobie ostrzeżenie apostoła Pawła: „Niech przeto ten, komu się zdaje, że stoi, baczy, aby nie upadł” (1 Kor 10,12) – i starają się tym więcej sami przylgnąć do Chrystusa, i zastanawiają się nad tym, jak podać rękę temu, który odszedł od wiary, ażeby nie wyświadczyć mu niedźwiedziej przysługi, która go jeszcze w odejściu umocni.

Ażeby nasza nadzieja nie była gołosłowna

Utrata wiary u kogoś nam bliskiego zawsze boli, bo przecież nie chodzi tu o zwyczajną zmianę przekonań. Wiara jest to wezwanie do życia wiecznego, a nawet więcej, jest ona zalążkiem życia wiecznego, udzielonym człowiekowi przez samego Boga. Toteż tak jak abortowane dziecko nie odżyje, choćby rodzice bardzo tego chcieli, podobnie trudno mieć nadzieję na to, żeby odzyskał wiarę ktoś, kto ją utracił naprawdę i do końca. Bardzo ostro mówi o tym List do Hebrajczyków: „Niemożliwe jest bowiem tych, którzy raz zostali oświeceni, a nawet zakosztowali daru niebieskiego i stali się uczestnikami Ducha Świętego, zakosztowali również wspaniałości słowa Bożego i mocy przyszłego wieku, a [jednak] odpadli – odnowić ku nawróceniu” (Hbr 6,4–6).

Instynktownie czujemy, że odejście od wiary to coś niezwykle poważnego, dlatego gorliwy chrześcijanin na wieść o tym, że ktoś utracił wiarę, doznaje skurczu serca. I nie można się dziwić temu, że szczególnie ciężko przeżywamy utratę wiary przez osobę bardzo nam bliską. Próbujemy wtedy – i słusznie! – wierzyć, że nasza córka, syn, brat lub siostra nie utracili wiary do końca, i chcemy jakoś przywołać tę osobę do wiary i Kościoła.

Czasem jednak próbujemy uratować kogoś dla wiary w sposób niemądry. Na przykład – z góry wiedząc, że go tylko zdenerwujemy – powtarzając zachęty, by poszedł do kościoła. Albo w kółko powtarzamy te same, nieprzekonujące argumenty, które dla niego są tylko dowodem naszej bezsilności.

Wydaje się, że punktem Archimedesowym reewangelizacji człowieka, któremu chciałbym pomóc wrócić do wiary, jest zobaczenie w jego odejściu szansy dla mojej wiary. W jego argumenty powinienem wsłuchiwać się życzliwie i z uwagą. Wówczas wielokrotnie przekonam się, jak powierzchowna jest moja wiara i że w niejednym wymaga ona pogłębienia. Bo skoro w rozmowach z nim nie umiem wyjść poza wciąż te same argumenty, to przecież nie dlatego, że nie da się głębiej spojrzeć na tematy, o których rozmawiamy, ale dlatego przede wszystkim, że ja tych głębszych spojrzeń nie znam.

Niestety, również w rodzinach głęboko wierzących nieznajomość wiary jest niekiedy duża, co bardzo zmniejsza skuteczność naszych perswazji, kiedy jeden z nas odchodzi od wiary. Otóż kiedy tak się dzieje, módlmy się za niego najpotężniej, jak potrafimy, ale też starajmy się sprostać jego żądaniom „uzasadnienia tej nadziei, która w nas jest” (1 P 3,15). Nie tylko po to, by odchodzącego przekonać i na powrót przyciągnąć do Kościoła, ale przede wszystkim po to, żeby swoją własną wiarę pogłębić. Świadectwo płynące z wiary w ten sposób pogłębionej będzie z samej swojej natury bardziej przekonujące.

Nie zapomnę rozmowy z mężem kobiety, która została świadkiem Jehowy. „Gdyby nie apostazja mojej żony – mówił – może nigdy nie stałbym się gorliwym katolikiem”. Początkowo podawane przez nią argumenty przeciwko wierze katolickiej wydawały mu się jasne, proste, przekonujące, oparte na Piśmie Świętym, i nie umiał im się przeciwstawić. Ale zaczął szukać, pytać znajomych księży, czytać katolickie opracowania na temat odrzucanych przez świadków Jehowy prawd wiary. Dzięki temu – i dopiero wtedy – poznał rzetelnie prawdę i piękno wiary katolickiej. Później wielokrotnie dawał o niej świadectwo zarówno wobec świadków Jehowy, jak wobec osób skłaniających się w ich stronę.


O. Jacek Salij - dominikanin